piątek, 25 września 2020

Legion kontra falanga. Epicka walka piechoty starożytnego świata - Myke Cole


Tytuł: Legion kontra falanga: Epicka walka piechoty starożytnego świata (tytuł oryginału: Legion versus Phalanx: The Epic Struggle for Infantry Supremacy in the Ancient World)
Autor: Myke Cole
Wydawnictwo: Rebis
Data wydania: 25.08.2020
Liczba stron: 352


Starcie tytanów.

Starożytność to od zawsze jedna z moich ulubionych epok historycznych. Potęga starożytnego Rzymu, sztuka hellenistycznej Grecji, wielkie imperia i ich upadki, proces tworzenia się cywilizacji śródziemnomorskiej, z której wszyscy czerpiemy po dziś dzień – te tematy fascynują, działają na wyobraźnię i nieodmiennie mnie ciekawią. Oczywiste więc dla mnie było sięgnięcie po książkę Myke’a Cole’a „Legion kontra falanga” – czy może być bowiem (patrząc z punktu widzenia pasjonata starożytności) temat bardziej fascynujący niż starożytne, bitewne zmagania grecko-macedońskiej falangi z rzymskim legionem? :)


Książka ma na celu zadanie ambitne i trudne, a jest nim wykazanie, która ze starożytnych formacji wojskowych była lepsza: falanga, czy legion? Cel ambitny, ale szalenie trudny do zrealizowania… Wszak od czasów starć tych formacji dzieli nad ponad 2000 lat, źródeł pisanych jest niewiele, są one czasem mało wiarygodne, a fizycznych pozostałości w postaci zdobyczy archeologii mamy do dyspozycji jeszcze mniej. Myke Cole podjął się jednak tego zadania – i zrobił to z naprawdę dobrym skutkiem.


Punktem wyjścia do rozważań autora jest sześć wielkich bitew starożytności, w których starły się ze sobą falanga i legion. Mowa o bitwach pod Herakleą (280 p.n.e.), pod Askulum (279 p.n.e.), pod Benewentem (275 p.n.e.), pod Kynoskefalaj (197 p.n.e.), pod Magnezją (190 p.n.e.) oraz pod Pydną (168 p.n.e.). Pierwsze starcie wygrała falanga, drugie to w zasadzie remis (ze wskazaniem jednak na falangę), a pozostałe to już tylko i wyłącznie bardziej lub mniej wyraźne zwycięstwa legionu. Czy jednak bitwy te były tak całkowicie zerojedynkowe? Czy można na podstawie jedynie suchych faktów stwierdzić, że legion był formacją lepszą? Myke Cole przekonuje, że niekoniecznie.


Cole w kolejnych rozdziałach przenalizował nie tylko suche fakty, ale także wszystkie dostępne źródła historyczne dotyczące omawianych starć. To jednak nie wszystko, Cole pokusił się bowiem o swoiste rekonstrukcje bitew posiłkując się domniemaniami oraz całą dostępną wiedzą dotyczącą uwarunkowań politycznych oraz społecznych stojących w cieniu starożytnych konfliktów zbrojnych. Cole włożył w to wszystko ogrom pracy, starał się bowiem odtworzyć nie tylko przebieg samych bitew, ale brał także pod uwagę pogodę, ukształtowanie terenu, czynnik przypadku, charakter dowódców, mocne i słabe strony wojsk oraz ludzkie emocje. W samych rekonstrukcjach posiłkował się ponadto wiedzą z gier komputerowych (!), z filmów (np. „300”, „Aleksander”) oraz z obserwacji grup rekonstrukcyjnych. To wszystko robi ogromne wrażenie, a efekt owej pracy budzi respekt i wielki szacunek dla Cole’a. Pamiętać bowiem trzeba, że nie jest on historykiem, lecz byłym analitykiem CIA i wojskowym, który ma za sobą trzy tury w Iraku. Gdyby nie analityczne umiejętności autora, książka ta prawdopodobnie nigdy by nie powstała (a przynajmniej nie w takim kształcie).


Jakie Cole wysuwa wnioski z wielkich starożytnych bitew? Generalnie zgodne z powszechną opinią: legion był formacją zwycięską, prawdopodobnie lepszą, ale tylko o tyle, o ile był zdecydowanie bardziej mobilny, elastyczny i bardziej niż falanga zdolny do szybkiego reagowania na zmiany zachodzące na polu bitwy. Przewagą legionu było to, na czym opierał on swą skuteczność: zasypywanie wroga oszczepami, dążenie do zwarcia, zabójczo skuteczne krótkie i obosieczne miecze, duże i okute żelazem tarcze blokujące ciosy oraz znakomite wyszkolenie, czyniące z Rzymian mistrzów walki wręcz. Falanga jako formacja wojskowa była skuteczna w zasadzie tylko na płaskim terenie. Jej ogromną słabością były nieosłonięte flanki (ich osłoną zajmowały się zwykle oddziały jazdy) oraz nieumiejętność walki inaczej niż na wprost (falanga mogła skutecznie walczyć tylko w jednym kierunku – sześciometrowe włócznie zwane sarisami skutecznie zabijały wszelką zdolność do operacyjnej mobilności tej formacji)).


Nic nie jest jednak, jak już wspomniałem, zerojedynkowe. Z czysto wojskowego punktu widzenia do falangi trudno było się „dobrać” – trzeba było najpierw przerwać jej szyk, a to była w zasadzie misja samobójcza: las sześciometrowych włóczni nie zachęcał nikogo w starożytnym świecie do ataku. Pociski także nie robiły falandze szkody, albowiem dalsze szeregi żołnierzy trzymały swoje sarisy pod kątem 45 stopni, co upodobniało falangę do olbrzymiego jeża i… skutecznie blokowało pociski, które odbijały się od najeżonych drzewców. Przyglądając się zatem falandze z pozycji statycznej można by stwierdzić, że to właśnie ona była wojskiem lepszym niż legion… Tutaj jednak w grę muszą wkroczyć czynniki, na które tak bardzo zwraca uwagę Cole: teren walk, pogoda, morale, osoby dowódców, czynnik przypadku. Gdyby nie one, to co najmniej dwie-trzy ze wspomnianych już sześciu bitew mogło zakończyć się zgoła inaczej. A jednak w jednym przypadku mgła utrudniła widoczność, w innym pagórkowaty teren nie pozwolił zachować falandze zwartego szyku, w innym w popłoch wpadły słonie bojowe, a w jeszcze innym samowolny centurion zebrał rozproszony oddział i bez rozkazu rozpoczął atak, który przełamał greckie linie. Jak więc widzicie nic nie jest zerojedynkowe, a w trakcie walk trzeba brać pod uwagę ogromną ilość czynników, które są w stanie wpłynąć na ostateczny wynik starcia.


„Legion kontra falanga” to pasjonująca rozprawa historyczna, której jednak daleko jest do nudnych, pełnych dat i tabelek opracowań. To w fascynujący sposób sfabularyzowana opowieść o starożytnym świecie sprzed ponad 2000 lat, w którym ludzi żyli i myśleli całkowicie inaczej niż my dzisiaj. Cole dał popis umiejętności opowiadacza, a przy okazji… kilka razy mnie zaskoczył. Nie wiedziałem bowiem np. zbyt wiele na temat Pyrrusa (tego samego, od którego imienia ukuto powiedzenie o „pyrrusowym zwycięstwie”), a to właśnie on był wodzem falangi w pierwszych trzech z omawianych bitew. Nie znałem także aż tylu szczegółów dotyczących podboju Hellady i Azji Mniejszej przez Rzym, a o tym jest de facto ta książka. To Rzym wyznaczył kres hellenistycznego świata będącego spuścizną Aleksandra Wielkiego, a dokonał tego właśnie dzięki temu, o czym pisze Cole: dzięki pokonaniu falangi.


Jeśli macie ochotę na niezapomnianą wyprawę do starożytnego świata, to nie mogliście trafić lepiej. Gorąco polecam!

Książka zrecenzowana dzięki uprzejmości Księgarni taniaksiazka.pl


#LegionKontraFalanga #Starożytnośc #Legion #Falanga #RepublikaRzymska #Rzym #Hellada #TaniaKsiazka #bloggujezTK








Strażak - Joe Hill


Tytuł: Strażak (tytuł oryginału: The Fireman)
Autor: Joe Hill
Wydawnictwo: Albatros
Data wydania: 16.09.2020
Liczba stron: 736


Niech świat ZAPŁONIE.

Świetna, porywająca i straszna - to dokładnie taka książka, jaką miała ona być! Uwielbiam Stephena Kinga, kilka lat temu odkryłem jego syna, a rzeczony syn (na przestrzeni lat pisząc coraz lepiej) w końcu stworzył coś, co rozmachem, i treścią - naprawdę! - w pełni i w całej rozciągłości tematu dorównało ojcu! BRAWO!


"Strażak" to kilka rzeczy w jednym: post-apokalipsa, studium ludzkiej psychiki, horror (choć z tym akurat można by się sprzeczać, ale pewne elementy, temu nie da się zaprzeczyć, są), sensacja, opowieść o poszukiwaniu sensu w samym sobie i w otaczającym nas świecie. To powieść wręcz monumentalna, jednak monumentalizmu tego prawie się nie czuje, a samą książkę czyta się raz-dwa. I bardzo dobrze. To znak, że trzymamy w ręku naprawdę świetną rzecz.


Krótko i na temat: świat stoi w ogniu i wszystko powoli, za przeproszeniem, trafia szlag, a ludzkość cierpi na nieuleczalną chorobę samozapłonu zwaną "smoczą łuską". Zarażeni umierają, a zdrowi organizują się w Szwadrony Kremacyjne polujące na... "palniki" (w ten oto przyjemny sposób nazwano bowiem chorych). Istnieje jednak enklawa ludzi zarażonych, lecz panujących nad chorobą, do której trafia Harper, pielęgniarka w ciąży. Jest też i on, tytułowy bohater - Strażak; cżłowiek, który do tego stopnia zapanował nad chorobą, że używa ognia płynącego z własnego ciała jako broni, narzędzia do obrony, a kiedy trzeba, również do zasiania odrobiny strachu i paniki. Dokąd to będzie zmierzać i czy dobrze się skończy? Czy Harper szczęśliwie urodzi, a ludzkość opanuje swój problem? I czy dowiemy się wszystkiego o Strażaku? Nie mogę tego powiedzieć... ale na zachętę obiecuję: FINAŁ wart jest każdej przeczytanej po drodze strony!


Od "Strażaka" w trakcie czytania nie sposób się po prostu oderwać! Akcja wciąga jak diabli, bohaterowie stopniowo pokazują swoje oblicza wraz z kolejnymi stronami, a problemy, jak to bywa, rosną. Nie brakuje ludzkich dramatów, rozterek, tajemnic, leje się momentami krew, bywa strasznie i... nie sposób się w tę historię nie wciągnąć. Hill zrobił jedno genialne posunięcie - nauczył się od ojca jak z pozoru nieprawdopodobnej rzeczy uczynić w książce coś możliwego, coś w co można uwierzyć, a potem wziął czytelnika za rękę, wiodąc go w mroczne ostępy zarówno ludzkiej duszy, jak i w nieznany, przerażający świat ogarnięty chaosem i paniką jakie nastały tuż po zagładzie... I to jest po prostu świetne. Właśnie na coś takiego czekałem w książkach Hilla!


Porównań i elementów inspiracji nie da się tu uniknąć. Mamy tu mnóstwo z Kinga (jak sam autor napisał w podziękowaniach - "Dziękuję (...) ojcu, któremu ukradłem całą resztę"). Przede wszystkim z Kinga - jest coś z "Bastionu" (choć tak tylko i wyłącznie hillową wersją "Bastionu" "Strażaka" bym jednak nie nazwał), z "Komórki", z "Mgły", z "Podpalaczki"... Uśmiech sam wykwita człowiekowi na ustach :) Pomysły ojca widać jak na dłoni, ale tak fajnie odświeżone, ubrane w szatę współczesności i dynamizmu, że aż się miło na to patrzy.


Po namyśle sądzę, że to najlepsza książka Hilla jak dotąd. Jedynie "NOS4A2" mogłoby stanąć ze "Strażakiem" w szranki, ale wampir w starym samochodzie i Gwiazdkowa Kraina ostatecznie by jednak w tym starciu polegli. Wielkie brawa dla Hilla, WIELKIE! Czekałem na taką książkę! I się, dzięki Bogu, doczekałem :)


Gorąco polecam! I chyba słowo "gorąco" jest w tym przypadku jak najbardziej na miejscu z więcej niż jednego powodu ;) Serio - nikt nie będzie raczej zawiedziony "Strażakiem", a wręcz przeciwnie!

Co do porównania wydań z 2017 i 2020 roku... Jeśli brać pod uwagę klimat okładki i szaty graficznej, to znów wygrywa u mnie starsze wydanie ;) Dark Crayon wciąż robi fantastyczną robotę, ale jednak starsza wersja okładki jakoś bardziej do mnie przemawia... :) Co do samej zawartości - starsze wydanie jest nieco bardziej obszerne (800 stron, teraz jest ich 736). Mały plus dla nowego wydania za grafiki na początku rozdziałów :)


Dziękuję Wydawnictwu Albatros za egzemplarz recenzencki.

#Strażak #TheFireman #JoeHill #Albatros







czwartek, 24 września 2020

Wiara Słowian - Tomasz J. Kosiński

Autor: Tomasz J. Kosiński
Wydawnictwo: Bellona
Data wydania: 12.08.2020
Liczba stron: 528


Wiara naszych przodków.

W co wierzyli nasi praprzodkowie? Czy sfera słowiańskich wierzeń może być w ogóle interesująca? Odpowiedź na drugie pytanie jest jak najbardziej twierdząca, na pierwsze zaś – szalenie złożona. Najnowsza książka Tomasza Kosińskiego jest najlepszym dowodem na skalę skomplikowania owej tematyki.


Przedchrześcijańskie wierzenia naszych słowiańskich przodków to, jak się okazuje, temat interesujący i szalenie rozległy. A także niesamowicie złożony – w zależności od szerokości geograficznej i od przynależności wspólnotowo-plemiennej system wierzeń różnił się znacząco w obrębie grupy ludów określanej zbiorczo jako Słowianie. Pewne cechy wspólne można oczywiście na tym polu wskazać, aczkolwiek różnice są widoczne i spore. Wszystko to jest wszakże w dalszym ciągu przedmiotem dyskusji historyków, badaczy i archeologów, albowiem nasza obecna wiedza na temat przedchrześcijańskich wierzeń Słowian jest wciąż mocno niepełna.


Tomasz Kosiński próbuje w kolejnych rozdziałach usystematyzować to, co o słowiańskiej wierze już wiemy. Omawia w związku z tym osobno kwestie panteonu bóstw, obrzędy religijne, zwyczaje ludowe o pogańskim rodowodzie, poświęca sporo miejsca kosmologii, eschatologii, podstawom mitologii słowiańskiej, a także próbuje dotrzeć do korzeni pewnych elementów pogańskich wierzeń, starając się wskazać ich genezę i dociec ich punktów początkowych. Jest to zadanie niesamowicie trudne – źródeł wszak nie mamy do dyspozycji zbyt wielu.


Generalnie z zadania tego autor książki wywiązuje się poprawnie. Lektura jest zajmująca i pełna ciekawych informacji, faktów oraz opisów. Niestety we wszystko to wkrada się pewien chaos, a także narracja konfundująca nieco czytelnika… Co konkretnie mam na myśli?

W kwestii panującego w książce chaosu informacyjnego można powiedzieć tyle, że wynika on w dużej mierze ze znacznego poziomu zróżnicowania systemu wierzeń w łonie samej Słowiańszczyzny. Autor stara się – staraniom tym nie sposób zaprzeczyć – nadać tym informacjom jakąś spójność, jednak nie do końca mu się to udaje. I trudno autora za ten stan rzeczy winić – zrobił to, co mógł.


Dużo mniej ciekawie przedstawia się natomiast sprawa odczuć po lekturze, które wprawić mogą czytelnika w pewną konsternację. Tomasz Kosiński nader często powołuje się w swej pracy na różne autorytety oraz na innych badaczy i pisarzy, jednak czasem odwołania te stoją ze sobą w sprzeczności jeśli chodzi o merytorykę i argumentację… Efekt jest taki, że spójnych wniosków i jakichś puent (lub tez) nie da się po lekturze ani wyciągnąć, ani tym bardziej ich obronić. Autor tak jakby opisuje wszystko to, co jest mu w danej materii wiadome, jednak nie stawia zbyt wielu tez, przez co narracja bywa w tej materii chaotyczna… Szkoda. Można to co prawda zrzucić na karb tego, że nasza obecna wiedza na temat słowiańskich wierzeń jest niepełna i niepewna, jednak w takim razie czy nie lepiej było np. obrać sobie za cel książki obronę jakiejś konkretnej tezy lub uczynić takim celem przedstawienie najbardziej prawdopodobnych zdaniem autora argumentów?


Reasumując, książkę polecam, ale… z pewną dozą ostrożności. Puenta z lektury płynie bowiem taka, że dla laika będzie to na pewno książka fantastyczna i wciągająca, jednak w miarę jak się w nią zagłębiamy pojawiają się wątpliwości i zdarzają się w niej sprzeczne ze sobą wnioski. Tak czy inaczej jednak warto się chyba – w ostatecznym rozrachunku – zapoznać z tą pozycją. Słowiańskie wierzenia i tajemniczy świat naszych praprzodków to niezmiennie temat wciągający i szalenie interesujący. Nie zaszkodzi więc wysłuchać każdego, kto ma na ten temat coś do powiedzenia.

Książka zrecenzowana dzięki uprzejmości Księgarni taniaksiazka.pl


#WiaraSłowian #Słowianie #TaniaKsiazka #bloggujezTK






środa, 23 września 2020

Już 14 października kontynuacja "Wojny makowej"!!! :)


 Rebecca F. Kuang powróci już 14 października z kontynuacją "Wojny makowej"!!! 
"Republika Smoka" zapowiada się fantastycznie :)

- RECENZJA NIEBAWEM -

Fabryka Słów - dziękuję! :)

Opis:
Gniew zmieniający duszę w rozszalały ogień, którego nigdy nie da się ugasić. Oto cały świat Rin. Chwyciła los za gardło i wyrwała mu z trzewi swoją przyszłość- dostała się do Akademii Sinegardzkiej a potem dalej, dzień po dniu, walczyła by ją skończyć. Tylko po to, by patrzeć, jak jeden po drugim umierają jej przyjaciele. By oglądać góry usypane z trupów swoich rodaków. By stać się istotą, zdolną spalić cały naród najeźdźców w akcie niewyobrażalnej zemsty.
Teraz nie zostało jej nic, prócz odwetu na ostatniej zdrajczyni - Cesarzowej Su Daji. Oraz ciągłej walki z Feniksem, który nieustająco żąda ofiar. W chwili, gdy mu się podda, jej ciało stanie się ledwie narzędziem i będzie palić wszystko i wszystkich. A gdy cały świat zamieni się w popiół, Rin sama zamarzy o śmierci.






Wizna - Jacek Komuda


Tytuł: Wizna
Seria: Polscy Bohaterowie
Autor: Jacek Komuda
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 18.09.2020
Liczba stron: 456


Polskie Termopile (?)

„Wizna” Jacka Komudy to już kolejna po „Hubalu” i po „Westerplatte” powieść historyczna autora napisana w duchu września 1939 roku. Wszystkie trzy pozycje łączy etos walki, niepodważalna wartość honoru polskiego oficera oraz przykładne bohaterstwo żołnierzy Wojska Polskiego w obliczu nieprzyjaciela. Jacek Komuda ma dar do pisania takich powieści i to naprawdę widać. Fakty historyczne zostają przez autora zrekonstruowane i ubrane w fabułę, którą napisało samo życie. Tym razem zawitamy wraz z Jackiem Komudą do dusznych, pozbawionych wentylacji bunkrów leżących na bagnach w widłach Narwi i Biebrzy i przyjrzymy się osławionym walkom na odcinku Wizna, w których kapitan Władysław Raginis (stojący na czele niespełna 700 żołnierzy!) stawił czoła blisko 40-tysięcznym siłom wroga, którego natarciem dowodził sam Heinz Guderian - twórca teorii Blitzkriegu.


Książkę czyta się jak wyśmienitą powieść sensacyjną. Choć dotyczy ona wydarzeń stricte historycznych, to jednak jest ona w stanie przykuć uwagę czytelnika i sprawić, że naprawdę ciężko jest oderwać się od kolejnych stron. Autor przedstawia wydarzenia sprzed 81 lat w sposób niezwykle barwny, plastyczny, a przy tym prawdziwy i pełen wojennego realizmu. Polscy żołnierze z września 1939 roku za sprawą Jacka Komudy przestają być wyidealizowanymi bohaterami, stając się w to miejsce zwykłymi ludźmi - takimi samymi jak ja i Wy. Nie ma żadnej przesady w stwierdzeniu, że „Wizna” należy do tej kategorii książek, za sprawą których historia ożywa na naszych oczach.


Opisy walk na odcinku Wizna powinny usatysfakcjonować niejednego znawcę i wielbiciela militariów. Każdy taki opis charakteryzuje dynamizm, realizm, mnóstwo szczegółów dotyczących uzbrojenia oraz odarta z wszelkich upiększeń prawda, w której nie ma laurów zwycięstwa, lecz w której jest krew, pot, łzy… i śmierć. Owe opisy nie potrzebują w zasadzie odrębnego komentarza – są klasą samą dla siebie. Warto docenić to tym bardziej, że z kart powieści przemawia do nas historyczna prawda. Wielkie brawa należą się w tym miejscu Panu Jackowi za tę swoistą rekonstrukcję wydarzeń historycznych – czapki z głów!


Doszliśmy do momentu, w którym warto by było odkłamać trochę rzeczywistość. W zbiorowej świadomości Wizna kojarzy się z ukutym przez PRL-owskich historyków terminem „polskie Termopile”. Skojarzenie to każe przypuszczać, że obrońcy odcinka Wizna zginęli w takim razie co do jednego (podobnie jak obrońcy Termopil). Otóż nic bardziej mylnego! Zginęło wielu, to prawda, lecz nie wszyscy. Część obrońców dostała się do niewoli, a część wymknęła się z okrążenia (np. porucznik Kiewlicz, walczący później w konspiracji). Dobrowolnie życie oddał kapitan Raginis, który poprzysiągł, że nie podda pozycji żywy. Słowa dotrzymał detonując na swej klatce piersiowej granat… PRL-owska narracja historyczna uczyniła z Wizny legendę, aczkolwiek niepotrzebnie ją przy tym zakłamała. Dzięki twórcom pokroju Jacka Komudy prawda historyczna może wrócić na należne jej miejsce.


Po lekturze można mieć mnóstwo wniosków i spostrzeżeń. Poza tymi dotyczącymi samych starć zbrojnych w oczy rzuca się bardzo umiejętnie odmalowany obraz przekroju polskiego społeczeństwa na prowincji (i nie tylko!) z lat 30-tych XX wieku. Jacek Komuda przybliża nam rzeczywistość zubożałej polskiej szlachty (żyjącej w podupadłym dworku, w którym jeden z salonów pełni funkcję stajni dla koni o czysto arabskiej krwi), zwykłych chłopów (którzy na tyle cenią swoje buty, że chodzą boso, a samo obuwie niosą nad głową przywiązane do kija), wywodzących się z mniejszości narodowych dywersantów i dezerterów (szczególnie jaskrawe są tu przykłady uciekających z wojska Białorusinów i kolaborujących z wrogiem niemieckich rodzin; przykład Paula Replińskiego - który na odchodnym podpala włosy nieżyjącego już Raginisa - jest tutaj szczególnie paskudny… tyle w tym pociechy, że sprawiedliwość dopadła Replińskiego), a także zmanierowanych i otępiałych przez sanacyjną propagandę przedstawicieli warszawskich salonów (mowa o Zosi, narzeczonej Raginisa, dla której wojna jest jak piknik – wszak Naczelny Wódz zapewnia, że lada dzień zwyciężymy). Są to spostrzeżenia ciekawe i warto poczynić je sobie samemu w trakcie lektury.


Z „Wizny” wyłania się obraz świata, który nie jest pozbawiony wad, ale mimo to ogarnia nas smutek na myśl o tym, że oto świat ten odchodzi po to, by już nigdy nie powrócić. Nostalgię tę czuć zwłaszcza w scenach, w których powraca do nas znany już z kart „Hubala” koń Bohatyr – swoisty symbol polskiej tradycji powstańczej, zrywów narodowowyzwoleńczych i prawdziwie polskiego ducha, który nigdy się nie poddaje. To mocno nostalgiczne spotkanie nie pozostaje bez wymowy – scena, w której Raginis odpędza Bohatyra jest symbolem tego, że toczona pod Wizną walka nie może być przez Polaków wygrana, w związku z tym dobrze by było, ażeby duch polskich powstań nie zginął tu, lecz aby umknął i (być może) przysłużył się w walce na innym odcinku frontu.


Zresztą kwestia beznadziejności położenia Raginisa to osobna sprawa… Wiele można by o tym powiedzieć, ale starczy chyba wspomnieć o niedokończonych, pozbawionych wentylacji bunkrach, o potężnych brakach w zaopatrzeniu i w uzbrojeniu, a skończyć wypada na tym, że bezpośredni dowódca Raginisa obiecuje mu wsparcie, po czym otrzymuje od Naczelnego Wodza rozkaz odwrotu, który… wykonuje, nie informując Raginisa o pozostawieniu Wizny praktycznie samej sobie. Był to zabieg celowy, który miał umożliwić związanie Niemców w Wiźnie walką, a przez to dać odwodom armii szansę na wycofanie się na inne pozycje. Niby poświęcenie jakiejś jednostki czy odcinka to na wojnie zwyczajna rzecz, ale… nóż się w kieszeni otwiera…


Reasumując: WARTO przeczytać. A nawet trzeba, albowiem książki Jacka Komudy to świetne lekcje polskiej historii – zwłaszcza te poświęcone kampanii wrześniowej. Te lektury to niezapomniane przeżycia czytelnicze. Osobiście mam wielką nadzieję, że autor spełni kiedyś swą obietnicę i napisze powieść o Powstaniu Warszawskim (!). To by było naprawdę coś! Tymczasem jednak mamy „Wiznę” – lekcję historii, na której po prostu warto się pojawić.

Dziękuję Fabryce Słów za egzemplarz recenzencki.


#Wizna #JacekKomuda #PolscyBohaterowie #KampaniaWrześniowa #KapitanRaginis #FabrykaSłów







Hubal - Jacek Komuda


Tytuł: Hubal
Seria: Polscy Bohaterowie
Autor: Jacek Komuda
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 27.04.2016
Liczba stron: 760


Ostatni zagończyk.

Historia majora Henryka Dobrzańskiego jest bardzo dobrze znana każdemu miłośnikowi historii II Wojny Światowej. Znajdziemy w niej bohaterstwo, męstwo, etos polskiego żołnierza dla którego honor jest wartością najwyższą, a także echa romantycznych idei, które w powstańczym duchu każą ułanom prowadzić każdą szarżę aż do końca – i to nawet wtedy, gdy brak jest szans na zwycięstwo. Jacek Komuda dodaje do tej historii skrzętnie zgromadzone fakty, a także realizm, który przydaje Hubalowi rysu prawdziwego człowieczeństwa – to nie kryształowy bohater, lecz człowiek z krwi i kości, dla którego jedynym drogowskazem jest miłość dla Ojczyzny. Czasem taka miłość może przyćmiewać zdrowy rozsądek i prowadzić w efekcie na manowce… Jacek Komuda pokazuje nam to wszystko na łamach fantastycznej powieści historycznej, dzięki której jesienno-zimowe dni z przełomu 1939 i 1940 roku stają przed naszymi oczami jak żywe.

Oddział Wydzielony Wojska Polskiego przeszedł do legendy. Jeśli mowa jest o kampanii wrześniowej oraz o pierwszych miesiącach okupacji, to historia partyzanckiego oddziału Hubala nierozerwalnie łączy się w naszej pamięci z legendą Westerplatte, czy chociażby z obroną Wizny, zwanej „polskimi Termopilami”. Opierając się na faktach historycznych rozumowanie takie jest w pełni zrozumiałe. Niniejsza książka również się do tego przyczynia.


Akcja „Hubala” przeprowadza nas przez szlak bojowy Oddziału Wydzielonego Wojska Polskiego, który wraz ze swym dowódcą poprzysiągł walczyć z okupantem aż do końca. Będziemy w związku z tym świadkami partyzanckich starć Hubala z Niemcami, które przypominają zabawę w kotka i myszkę. Była to jednak do bólu śmiertelna „zabawa” – śmiertelne dla Hubala starcie pod Anielinem wiosną 1940 roku pokazało, co czego są zdolni Niemcy i dlaczego należało z nimi walczyć za wszelką cenę. Sposób potraktowania zwłok Dobrzańskiego budzi w tym kontekście autentyczną wściekłość czytelnika…


Kim tak naprawdę był Hubal? Jak dobrze jesteśmy w stanie poznać tę postać w oparciu o karty powieści? Z całą pewnością major był wielkim polskim patriotą. Znakomitym jeźdźcem, który za swe nieprzeciętne umiejętności jazdy konnej był doceniany nie tylko w kraju, ale i za granicą. To także były legionista z czasów I Wojny Światowej. W kontekście września 1939 roku i następujących po nim miesięcy to jednak przede wszystkim niezłomny żołnierz II RP, który poprzysiągł nigdy nie złożyć broni i walczyć z wrogiem do samego końca. Tak też się stało – Hubal zginął na posterunku. Z bronią w ręku, jak na prawdziwego żołnierza przystało.

Książka ta, chociaż de facto historyczna, to także znakomita powieść sensacyjna. A przynajmniej tak się ją czyta, fabuła bowiem wciąga na całego, a akcja pędzi nieraz naprzód na łeb-na szyję. Myślę, że znakomicie uwypukla to w efekcie legendę Dobrzańskiego i jego oddziału. Hubal i jego ludzie z całą pewnością na to zasłużyli.


Na uwagę zasługują także w książce – poza realizmem – wątki czystego romantyzmu, na czele z powodami stojącymi za wieloma decyzjami majora oraz z wątkiem konia Bohatyra, w którego ma być rzekomo zaklęty powstańczy duch narodowościowych zrywów. Scena, w której Bohatyr staje nad grobem Hubala potrafi autentycznie wzruszyć… Wydaje mi się, że wątki te były w książce konieczne. Bardzo dobrze zgadzają się one z hubalowską ideą walki do samego końca – i to nawet w obliczu braku szans na zwycięstwo. Tutaj aż prosi się o romantyczne nawiązanie do idei XIX-wiecznych powstań narodowych. Jacek Komuda czyni temu oczekiwaniu zadość.


Wszystko to pełne jest pewnego patosu, lecz nie należy tak odbierać wydźwięku płynącego z charakterystyki Dobrzańskiego. Owe pompatycznie brzmiące deklaracje, słowa i czyny wpisują się w przedwojenne rozumienie honoru polskiego oficera – dla kogoś żyjącego w czasach II WŚ taka postawa była czymś normalnym, zrozumiałym. Dziś nie ma już ani takich postaw, ani takich bohaterów. Tamten świat już nie istnieje, a my, współcześni, możemy jedynie starać się zrozumieć go na nowo z perspektywy minionych dekad. Jacek Komuda zdaje się rozumieć ten świat wyśmienicie – inaczej ta książka nie byłaby tak dobra. A jest nie tylko dobra – jest wyśmienita. To fantastyczna lekcja historii, którą na dodatek czyta się przyjemnie, szybko i z autentycznymi wypiekami na twarzy. Życzyłbym sobie jak najwięcej takich książek :)


Dziękuję Fabryce Słów za egzemplarz recenzencki.

#Hubal #JacekKomuda #PolscyBohaterowie #FabrykaSłów #HenrykDobrzański #OddziałWydzielonyWojskaPolskiego







NOS4A2 - Joe Hill


Tytuł: NOS4A2 (tytuł oryginału: NOS4A2)
Autor: Joe Hill
Wydawnictwo: Albatros
Data wydania: 16.09.2020
Liczba stron: 672


Wampir gwiazdkową porą.

Świetna, świetna, po trzykroć świetna książka! Czytanie to była czysta przyjemność:) Nieodrodny syn swojego ojca pokazał i udowodnił, że jabłko rzeczywiście pada niedaleko od jabłoni. I niech nikogo nie zwiedzie pozornie świąteczna okładka tej książki - Joe Hill wcale tu nie świętuje, lecz zmienia Święta Bożego Narodzenia w horror z piekła rodem. Stephen King może być tylko dumny :)


"NOS4A2" jest jak mocny powiew świeżości w świecie grozy i horroru, których kanon wyznaczył ojciec Hilla. Syn Stephena Kinga znakomicie bawi się oklepaną na każdy możliwy sposób konwencją, miesza klasyczne wątki z nowymi, dodaje szczyptę nawiązań do rzeczywistości i popkultury XXI wieku, całość okrasza własnymi pomysłami, a w efekcie dostajemy mieszankę po prostu ZNAKOMITĄ. Każda minuta przeznaczona na tę książkę była tego warta:)


Najbardziej fascynujące jest co, co Hill zrobił w "NOS4A2" z klasyczną ideą Świąt Bożego Narodzenia i to, jak zmienił koncepcję wampiryzmu tak, by nie nudziła swoją kanonicznością i by pasowała do rzeczywistości XXI wieku. Te dwa wątki są po prostu GENIALNE. Na naprawdę BARDZO DŁUGO zapamiętam czym była przystrojona wielka choinka w Gwiazdkowej Krainie, kto pod nią siedział oraz jaką rolę w całej opowieści odegrał i czym tak naprawdę był Rolls Royce Wraith z 1938 roku:)



Konwencja, w ramach której Hill zmienia Boże Narodzenie w koszmar z piekła rodem najzwyczajniej w świecie zachwyca. To jest tak cudownie obrazoburcze w stosunku do klasycznego sposobu pojmowania Świąt, że nie sposób co najmniej nie zwrócić na to uwagi. Szkoda jedynie, że sam tytuł trochę już na wstępie sugeruje nam to, z czym będziemy mieć w książce do czynienia, ale... po namyśle  to także zaostrza apetyt na lekturę ;)


Niniejsze wydanie jest kolejną odsłoną tej książki na polskim rynku. Po raz pierwszy "NOS4A2" ukazało się w Polsce w 2014 roku. Różnice? Przede wszystkim teraz mamy twardą okładkę i mniej stron: wydanie nr 2 ma ich 672, w pierwszej odsłonie było ich 752. Rozbieżność ta wynika z różnicy w formatach - teraz książka jest wyższa i szersza, stąd finalnie mniej stron. Widać też, że wydanie AD2020 jest bardziej dopracowane graficznie - Dark Crayon zrobił świetną robotę! :) A jednak mimo to... Wydanie pierwsze ma w sobie - jeśli o okładce mowa - jakąś MAGIĘ. Nie umiem tego task do końca wyjaśnić, ale chyba jednak wersja z roku 2014 okładkowo porywa nieco bardziej... Ale to tylko moje zdanie - wyróbcie je sobie sami ;)


Krótko mówiąc: czapki z głów przez Joe Hillem! Syn Kinga pokazał, że wcale nie jest gorszy niż ojciec i choć chwilami brakuje Mu trochę warsztatu (rzadko, ale jednak nieco to momentami widać), to nadrabia te braki świeżością spojrzenia i genialnymi pomysłami. Książka podobała mi się SZALENIE i gorąco ją Wam wszystkim polecam:)       


Dziękuję Wydawnictwu Albatros za egzemplarz recenzencki.

#NOS4A2 #JoeHill #GwiazdkowaKraina #RollsRoyce #CharlieManx #Albatros







sobota, 19 września 2020

Dzieci zapomniane przez Boga - Graham Masterton

Tytuł: Dzieci zapomniane przez Boga (tytuł oryginału: The Children God Forgot)
Cykl: Wirus (tom 2)
Autor: Graham Masterton
Wydawnictwo: Rebis
Data wydania: 28.07.2020
Liczba stron: 376


Koszmar z kanałów.

Obrzydliwie zdeformowane płody, przerażające zbrodnie dokonywane w miejskich kanałach i pradawna klątwa – czy jest coś, co może łączyć ze sobą te trzy elementy? W „Dzieciach zapomnianych przez Boga” przekonamy się, że tak. Przed nami kolejne pełne obrzydliwości, krwawe spotkanie z Grahamem Mastertonem, który pomimo ponad siedmiu krzyżyków na karku w dalszym ciągu jest w stanie nas zaskoczyć, przerazić i zniesmaczyć, a po wszystkim sprawić… że będziemy zadowoleni ;)

„Dzieci zapomniane przez Boga” to w pewnym sensie kontynuacja niedawno wydanego „Wirusa”, jednak z powodzeniem można czytać książkę bez jego znajomości. Obydwie książki łączy lokalizacja (Londyn) oraz postacie głównym bohaterów, albowiem w „Dzieciach…” powraca znany z „Wirusa” policyjny duet Dżamili Patel i Jerry’ego Pardoe. Dwójka śledczych stanie tym razem przed koniecznością rozwikłania zagadki serii makabrycznych mordów dokonywanych w londyńskich kanałach. Nawet w najgorszych koszmarach nie mogli oni jednak spodziewać się tego, na co natrafią…


A natrafią na konieczność powiązania ze sobą serii zbrodni z podejrzanie podobnymi do siebie zdarzeniami mającymi miejsce w kilku londyńskich szpitalach. Do placówek tych zgłaszają się bowiem kobiety, które poddały się zabiegowi aborcji. Jest to o tyle niepokojące, że kobiety są już PO zabiegu, a mimo to strasznie cierpią, zwijają się wręcz z bólu na izbach przyjęć i wszystko wskazuje na to, że wciąż noszą w sobie nienarodzone płody (brrr!...). Tak też jest w istocie. Każda z pań poddawana jest zabiegowi cesarskiego cięcia, a oczom zdumionych położników ukazują się straszliwie zdeformowane płody pozbawione nóg, narządów wewnętrznych, czy innych niezbędnych do (prze)życia organów. Potworność!… Na domiar złego, wbrew wszelkich prawom logiki i medycyny, płody te w dalszym ciągu żyją (!!!). A jeden ucieka nawet z inkubatora…


Szpitalna makabra łączy się ze śledztwem dotyczących miejscowych kanałów. Giną w nich bowiem ludzie. Czasem są tylko okaleczani (np. pozbawiani nóg, czy też oczu), tendencja jest jednak taka, że kanały przestają być miejscem choćby z pozoru tylko bezpiecznym. Są obecnie raczej siedliskiem zła, mordu i makabry. Jedna z ofiar zostaje zaatakowana w kanałach przez pojawiające się nieomal znikąd okropnie okaleczone dzieci i to właśnie zdarzenie skłania Pardoe i Patel do powiązania wydarzeń z porodówek z tymi z kanałów. W efekcie okazuje się, że za wszystkim tym stoją siły o wiele potężniejsze, niż komukolwiek mogło się wydawać. Wszystko przez pradawną klątwę, która zbiera właśnie swoje krwawe owoce…


Pierwszy wniosek po lekturze jest taki, że Masterton wciąż ma ten swój makabryczny flow :) Książka jest w wielu miejscach obrzydliwa, pełno tu scen w których krew chlusta na lewo i na prawo, a sam koncept ze zdeformowanymi płodami i wyrastającymi z nich zniekształconymi dziećmi może przyprawiać czytającego o chęć zwymiotowania. Ale taki jest właśnie Masterton. Tak właśnie pisze, taki ma styl i właśnie takie ma od dekad pomysły: obślizgłe, makabryczne, pełne efektów gore zaczerpniętych wprost z horrorów klasy B (a nawet C). Ma to jednak swój urok i swoją wymowę. Twórczość tego Pana trzeba po prostu polubić, ażeby móc w nią brnąć i czytać jego kolejne książki. A że podniósł on kicz do rangi literackiej sztuki i rozrywki, która ma swoich wiernych fanów? Tym większe brawa dla tego pana :)


Wiem, że nie każdego do tej książki przekonam. Wiernych fanów nie będę musiał namawiać, ale cała reszta? Mogę tylko zachęcić Was do sprawdzenia jak ta książka Wam „podejdzie”. I mam nadzieję, że Wam się ona spodoba. Graham Masterton to klasa sama dla siebie i z całą pewnością każdy miłośnik grozy powinien mieć o książkach tego pana jako takie pojęcie. „Dzieci zapomniane przez Boga” zasługują w związku z tym jak najbardziej na uwagę.


Polecam!

Książka zrecenzowana dzięki uprzejmości Księgarni taniaksiazka.pl


#DzieciZapomnianePrzezBoga #GrahamMasterton #TaniaKsiazka #bloggujezTK