Stephen King przyzwyczaił nas przez lata do rzeczy, które stały się Jego znakiem firmowym: do grozy, do dreszczyku niepokoju, zjawisk paranormalnych, klaunów wyglądających z kanałów i oszalałych samochodów usiłujących rozjechać każdego na miazgę (żeby tylko przywołać tych kilka przykładów z brzegu). W ostatnich latach jednak pojawiło się u Niego coś nowego: ciągota do kryminału. Co też Kinga podkusiło do tego kierunku? I jak się to wszystko prezentuje w wykonaniu, było nie było, niekoronowanego Króla Horroru?
Pierwszy zauważalny flirt Kinga z kryminałem można śmiało powiązać z króciutką powieścią "Colorado Kid". Na 120 stronach książki z 2005 roku możemy poznać historię niewyjaśnionej śmierci pewnego dżentelmena snutą przez dwóch podstarzałych dziennikarzy. Była to proza bardzo krótka, ciężka w sumie do oceny, na 120 stronach brak bowiem miejsca na fabularny rozpęd. Jednak pierwszy kryminalny element (jako element wiodący w danej książce) się u Kinga pojawił...
Później mamy rok 2013 i "Joyland". Wesołe miasteczka też mają, jak się okazuje, swoje tajemnice, co też King dobitnie pokazał. Kryminalny wątek jest tu jednak mocno rozmyty przez obyczajową fabułę i zarażającą czytelnika nostalgię - do dziś nie wiem, jak autor to zrobił, ale przez całą książkę czułem autentyczną tęsknotę za zabawą w wesołym miasteczku... ;). W dalszym ciągu nie wiadomo więc było w pełni, jak King prowadzi kryminał "od a do z" i jak w tej konwencji wypada...
Nieco więcej dowiedzieliśmy się wraz z trylogią o Billu Hodgesie i jej pierwszym tomem pt. "Pan Mercedes". Powieść, w zamierzeniu Kinga kryminalno-detektywistyczna, wyszła dobrze, lecz... bez fajerwerków. Trochę to, bądźmy szczerzy, kulało. Akcja pędziła wprawdzie do przodu jak szalona (i to bez kingowych dygresji! - rzecz u tego autora niezwykła), bohaterowie budzili sympatię, strony same się przewracały, ale czegoś tu brakowało... mianowicie wprawy... Wszystko w fabule było nieco zbyt oczywiste, przejrzyste, łatwe do odgadnięcia... Nie tego spodziewamy się po rasowym kryminale.
"Znalezione nie kradzione" niewiele do omawianego tematu wniosło. Wciąż było zbyt przejrzyście i bez zaskoczenia - przy całym szacunku dla całokształtu i tego, że świetnie się tę książkę czytało. Coraz bardziej oczywiste stawało się, że kryminał to ne jest jednak bajka Stephena Kinga. "Koniec warty" potwierdza tę tezę: niczego nowego w kryminalnym temacie nie zobaczyliśmy (ani nie przeczytaliśmy), a zamiast tego King wrzucił do fabuły to, w czym jest najlepszy - elementy paranormalne. Zabieg mydlący oczy?, odwracający uwagę od niedoskonałości przyjętej konwencji? Być może...
Wniosek jest dosyć jasny: King próbował, starał się i coś tam wprawdzie pokazał, jednak do tuzów kryminału Mu daleko. I raczej do ich poziomu już nie dotrze... Jako autor eksperymentuje, bada nowe ścieżki, i chwała Mu za to, lecz widać, że wciąż najlepiej się czuje na starych śmieciach otulonych dreszczykiem grozy. Ale z drugiej strony nie można też twierdzić, że opisane eksperymenty niczego po sobie nie zostawiły - proza Kinga stała się szybka, łatwa i jeszcze bardziej przyjemna (zwłaszcza dla nowego czytelnika, nie oswojonego z pisarzem z Bangor), a ponadto odarto ją z licznych dygresji i nagminnego porzucania głównego wątku dla nieistotnych, pobocznych historii (większość, tak podejrzewam, uzna to za plus, mi jednak tych dygresji szalenie brakuje). Czy te efekty utrzymają się w książkach Kinga na długo? Tego nie wie nikt... Pokaże to tylko czas;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz