czwartek, 18 sierpnia 2016

"Kosogłos" - Suzanne Collins

Tytuł: Kosogłos (tytuł oryginału: Mockingjay)
Autor: Suzanne Collins
Wydawnictwo: Media Rodzina
Data wydania: 10.11.2010r.
Liczba stron: 376
 
Trylogia za mną, nadszedł więc czas na refleksje i podsumowania. Myślę, że warto o nich napisać, ale nie będzie to pean ani pieśń pochwalna na cześć Pani Collins, więc wszystkich Jej fanów lojalnie o tym na wstępie uprzedzam. Wybaczcie, ale miło nie będzie.

"Kosogłos" miał być podsumowaniem, klamrą spinającą całość (a przynajmniej ostatnie tomy wszystkich trylogii tak mają), jednak to nie mogło dobrze się skończyć biorąc pod uwagę sposób napisania wcześniejszych części. "Igrzyska śmierci" były dla mnie momentami irytującym spartaczeniem arcyciekawego pomysłu na książkę, "W pierścieniu ognia" odmieniły ten obraz dając pewną nadzieję dzięki szybkim zwrotom akcji i chwilami zapierającym dech w piersi rozwiązaniom fabularnym, a "Kosogłos"... powrócił poziomem do początku serii, ale dodał od siebie tyle ponurych obrazów i nietrafnych według mnie rozwiązań, że ze złością kończyłem całą trylogię. Jestem naprawdę zły.

Wiele rzeczy jestem w stanie zrozumieć, zaakceptować, wielu potrafię się też domyślić, więc wiem, że całość trylogii ma być w założeniu przestrogą przed wojną, złem które ze sobą niesie, przed zniewoleniem, wyzyskiem i degeneracją, a przede wszystkim przed tym, co niekontrolowane zło i zwyrodnienie może zrobić z człowiekiem i jego psychiką. Wszystko to piękne i godne pochwały, ale - na Boga! - jeśli bierzemy się za takie tematy Pani Collins, to nie opisujmy ich z perspektywy niedojrzałej emocjonalnie nastolatki, kompletnie nierozumiejącej siebie, swojego otoczenia, że o innych osobach z tego otoczenia nie wspomnę. Katniss Everdeen jest jedną z najbardziej irytujących bohaterek literackich jakie znam, a stawianie jej na piedestale przez autorkę tylko tę irytację pogłębia. Czytanie książki pisanej w pierwszoosobowej narracji i ciągła konieczność zagłębiania się w moralne dylematy oraz rozterki osoby do tego stopnia błędnie oceniającej rzeczywistość, doprowadzała mnie do szału jeszcze bardziej niż w pierwszym tomie. Główna bohaterka aż się prosi o to, żeby ktoś walnął ją czymś ciężkim w głowę i wrzasnął do ucha, żeby się opamiętała, bo po prostu myśli i robi skończone głupoty. Nie ujmuję jej cierpienia i szkód jakie poniosła na arenach i w czasie rebelii, głęboko jej na swój sposób współczuję, ale nie zmienia to faktu, że prawie za każdym razem wyciągała z najważniejszych sytuacji błędne wnioski, co czyni z niej... w tym miejscu powinienem zakląć, więc zamilczę. Jeśli przeczytacie trylogię, zrozumiecie o co mi chodzi. A najgorsze jest to, że szerokie grono czytelników uzna ją (a nawet już uznało) za bohaterkę wszech czasów, za wzór odwagi, hartu ducha i niezłomności. To ma być wzór?!... Ręce opadają. Przykro mi, taka jest prawda.

"Kosogłos" jest dla mnie najlepszym przykładem na to, jak nie powinno się pisać i kończyć dzieł z założenia wielkich, o równie wielkim przesłaniu. Rebelia dystryktów i ich walka o coś więcej niż wolność i godność człowieka stała się w "Kosogłosie" jedynie nic nie znaczącym tłem zdarzeń, a chwalebne z założenia napiętnowanie ludzkiego zezwierzęcenia i zaniku wszelkich norm moralnych straciło według mnie moc rażenia i jakiegokolwiek oddziaływania na odbiorcę poprzez przedstawienie wszystkiego z punktu widzenia niedojrzałej nastolatki, nie wiedzącej co sama ma ze sobą zrobić. Ponury nastrój panujący od początku do końca "Kosogłosa" jest jak najbardziej na miejscu, ale w połączeniu z tym co jest na pierwszym planie, czyli z doprowadzającymi do pasji, jałowymi i błędnymi przemyśleniami bohaterki oraz w obliczu pominięcia prawie w całości tego co najważniejsze, czyli walki, poświęcenia i cierpienia ogółu dystryktów, nabiera to wręcz znamion groteski. Suzanne Collins sprawia wrażenie, jakby w ogóle zapomniała o jakiej pisze tematyce. Jeśli chciała zawrzeć w swoich książkach ważne przesłanie dla młodego odbiorcy, to zrobiła to chyba w najgorszy możliwy sposób. Takie jest moje zdanie. I tylko krew się we mnie burzy na myśl o tym, że cały świat bije Jej brawo i zachwyca się tym co napisała. Nie mogę tego przełknąć. Według mnie te wszystkie brawa i zachwyty są niezasłużone, bo zmarnowała znakomity, ważny i aktualny temat.

Nie ma co ukrywać, dużo było w tej opinii emocji. Głownie złych. Niestety, tak czuję, więc tak napisałem. Należę do trochę innego pokolenia, które książki pokroju "Igrzysk śmierci", "W pierścieniu ognia" i "Kosogłosa" po prostu denerwują, gdyż zamiast konkretnego, ważnego przesłania, serwują czytelnikowi pseudo-emocjonalną papkę, która nie zawiera właściwie żadnego przesłania. Oczywiście poza tym, które "znawcy" i "uznani krytycy" odnajdą w "niezmiernej głębi książki". Głębi jednak nijak nie da się tu uświadczyć, a jeśli ową głębią jest niezmierzona głębia błędów i irytujących rozterek niedojrzalej pod każdym względem bohaterki, popełniającej jeden za drugim błąd w ocenie, to ja za taką "głębię" i "przesłanie" dziękuję. Suzanne Collins zmarnowała znakomity pomysł i porywający temat, z którego można było zrobić arcydzieło światowej literatury. Nie wybaczę Jej tego. Nie potrafię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz