Tytuł: Druga płeć (tytuł oryginału: Le deuxieme sexe)
Autor: Simone de Beauvoir
Wydawnictwo: Czarna Owca
Data wydania: 20.08.2014
Liczba stron: 824
Kim jest kobieta?
Szczerze? Bardzo byłem ciekaw tej książki. Bardzo bym też prosił wszystkich czytających tę opinię, żeby – skoro już zaczną ją czytać – doczytali ją do końca, a nie omijali szerokim łukiem i machali na nią ręką z uwagi na fakt, że opinię napisał facet. Jeśli chcecie, potraktujcie wszystko co poniżej jako męskie spojrzenie na kobiecy świat przez pryzmat niniejszej lektury ;)
Zacznijmy może od tego, że „Druga płeć” postrzegana jest jako jedna z najważniejszych książek dotyczących kobiecej tożsamości i szeroko pojętego feminizmu. Co do samego feminizmu – nazywana jest ona czasem jego wykładnią, a nawet swoistą biblią. Stąd moje zainteresowanie tą pozycją. Jak tu bowiem nie być ciekawym czegoś, co w pewien sposób określa spojrzenie na świat przed drugą płeć? :)
Całokształt książki sprowadza się do nieciekawie może brzmiącego, ale w założeniu autorki sensownego spojrzenia na feminizm w kontekście założeń filozofii egzystencjalnej. Brzmi to bardzo mądrze i z pozoru skomplikowanie, ale w gruncie rzeczy nie ma w tej książce jakichś niejasności czy zawiłości – czyta się to wszystko płynnie, bez przestojów i raczej z pełnym niż niepełnym zrozumieniem tematu. Autorka nie żongluje żadną niezrozumiałą terminologią i chwała jej za to.
Kolejne rozdziały to jedno wielkie, przekrojowe spojrzenie na kobiecy świat. W każdym prawie jego aspekcie, najważniejszy jest jednak ten społeczny oraz psychologiczny. Autorka snuje rozważania o kobiecości w odniesieniu do pełnionych przez płeć piękną ról społecznych (córka, żona, kochanka, babcia), a także zawodowych (przy podkreśleniu szczególnej wagi i znaczenia kobiecej emancypacji), a całość odnosi do psychologicznych aspektów funkcjonowania kobiety w społeczeństwie i w rodzinie. Wywody te bywają interesujące, ale czasem przesiąknięte są one wszechobecnym w książce feminizmem, prawem do emancypacji, dążeniem do równouprawnienia, a także (często) rewizjonizmem w odniesieniu do kształtu świata, w którym kobiety co prawda funkcjonują, jednak nienawidzą faktu, iż ów świat zbudowali mężczyźni.
Wiele wywodów autorki jest sensownych i w wielu miejscach należy się z nią zgodzić. Nawet mężczyzna może przyznać rację części zawartych tutaj wniosków, lecz… nie wszystkim. I to bynajmniej nie przez jakiś seksizm, czy negację idei równouprawnienia – nic z tych rzecz! Jeśli z czymś się w tej książce zgodzić nie można, to bardziej ze sposobem przedstawiania kobiet, z częścią wniosków które są w ewidentny sposób przestarzałe, a także z nutką wojującego marksizmu, którą niestety da się w pewnych miejscach wychwycić.
Co jest złego w sposobie przedstawiania płci pięknej w tej książce? Przede wszystkim to, że autorka bardzo często opisuje kobiety – I CZYNI TO KOBIETA! – jako takie w zasadzie… „nie wiadomo co”. Naprawdę!; punktem wyjścia do przedstawiania sytuacji kobiet jest w książce bardzo często sprowadzanie jej do bezwolnych, uciemiężonych stworzeń, które są wręcz upodlone, niezdolne do podejmowania decyzji, i nagle dzieje się COŚ, co pozwala im wstać z kolan, podnieść w górę zaciśniętą pięść i krzyczeć „DOSYĆ!” Naprawdę? To jest właściwe przedstawianie sprawy? Jako facet nie neguję, że pełne równouprawnienie we współczesnym świecie nie do końca w wielu kwestiach istnieje, ale przedstawianie tego nieomal jako trzymanie kobiety w łańcuchach bezwolności, które przez słuszny gniew zostają przez tę przebudzoną do samoświadomości istotę zerwane… Lekka przesada :) Nikt nie twierdzi, że kobiety na przestrzeni dziejów nie były często traktowane w sposób drugorzędny, jednak przedstawienie tego w TAKI sposób to raczej, delikatnie mówiąc, niepotrzebne podsycanie nastrojów… Mówiąc zaś dosadnie… to czysta demagogia i dorabianie bzdurnej ideologii.
Negatywnym zjawiskiem jest także przewijająca się w książce nutka marksizmu… Autorka nieraz grzmi w stylu „każdemu według potrzeb!”. Hmm… Jak to się ma do IDEI równouprawnienia, w której każdy powinien mieć równe szanse i równe zasady rywalizacji? To o czym czasem się w tej książce pisze bardziej przypomina komunizm, a w najlepszym przypadku przekonywanie do wprowadzania jakichś parytetów… A czyż nie powinno być tak, jak według starej amerykańskiej zasady: „jesteś dobry? - ścigaj się ze mną i niech wygra lepszy”?
Mam też wrażenie, że autorka książki w kilku co najmniej miejscach próbuje samą kobiecość jako taką… obrzydzić. Zohydzić. No bo jaki inny cel może mieć porównywanie macierzyństwa do „noszenia w brzuchu, w martwej ciemnej macicy, jakiegoś galaretowatego tworu, który stworzony z niebytu dąży z każdą chwilą do nieuchronnej śmierci”? Cytat nie jest może dosłowny, ale oddaje istotę rzeczy – autorka nie raz i nie dwa po prostu chce chyba zohydzić kobietom ich własną kobiecość.
Po lekturze można dojść do wniosku, że poza całą wartościową częścią (w której kobiecość jako taka i kobiece role w aspekcie społecznym i psychologicznym opracowano bardzo rzetelnie) równie ważną motywacją twórczyni tego dzieła jest próba zaszczepienia kobietom przekonania, że powinny mieć pretensje do całego świata – w szczególności do mężczyzn! – o to, że to właśnie one rodzą dzieci. Wina mężczyzn!... Drugi wniosek może być też taki, że największą pretensją pań do panów powinno być to, że nie mogą one iść na front i ginąć na nim w trakcie działań wojennych… Trochę to absurdalne.
Wielka szkoda, że autorka w żaden sposób nie spróbowała też nawet odnieść się do konfliktu pomiędzy istotą kobiecości, a istotą feminizmu. Nie da się moim skromnym zdaniem – i nie powinno się tego robić – od tych kwestii uciekać. Jakie kwestie mam konkretnie na myśli? Chociażby stojące ze sobą w sprzeczności oczekiwania co do całkowitego równouprawnienia, do dopuszczenia do pełnienia (w całej rozciągłości tego tematu) męskich ról w społeczeństwie, oczekiwań co do męskiego udziału w kobieco postrzeganych obowiązkach z istotą kobiecości, czy też choćby z uwarunkowanym przez naturę rodzeniem dzieci (mężczyzna wszak urodzić dziecka, jak dobrze wiemy, nie może – czyż nie stoi to w rażącej sprzeczności z ideą całkowitego równouprawnienia?). Inny przykład? Proszę bardzo – jak można pogodzić jednoczesne oczekiwanie, że mężczyzna w takim samym stopniu jak kobieta będzie pełnił obowiązki domowe, wychowawcze, a JEDNOCZEŚNIE, TAK JAK DOTYCHCZAS, będzie prawdziwym samcem-żywicielem rodziny zapewniającym jej byt? Toż doby na to nie starczy :) Może wniosek powinien być taki, że kobiety same nie wiedzą czego chcą? Albo może chcą „wszystkiego”, walczą o to „w słusznym gniewie”, a kiedy już to „wszystko” dostaną, to dopiero wtedy usiądą i się zastanowią (koniecznie spoglądając na malutkich, sprowadzonych do roli podnóżków mężczyzn), co tak w sumie mają teraz z tym „wszystkim zrobić”?… I kto wie, może gdy owo „wszystko” wywalczą i zburzą „w słusznym gniewie” istniejący porządek świata – może wtedy, w obliczu chaosu, obarczą winą za ten chaos… mężczyzn? :) Niestety tego się z tej książki nie dowiemy. Autorka nie podejmuje w tych kwestiach rękawicy. Takich zagadnień w książce BRAK. Jest za to nawet rzeczowa analiza kobiecości, ale doprawiona komunizującym, grzmiącym wezwaniem do obalenia „męskiego dyktatu” … Uzupełniona przy okazji demagogią, bzdurną ideologią i chęcią zohydzenia istoty kobiecości. Bliżej temu wszystkiemu (zbyt często) do mowy nienawiści, niż do racjonalnych, popartych argumentami wywodów. Szkoda.
Dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca za egzemplarz recenzencki.
#drugapłeć #LeDeuxiemeSexe #SimoneDeBeauvoir #czarnaowca
jak można pogodzić jednoczesne oczekiwanie, że mężczyzna w takim samym stopniu jak kobieta będzie pełnił obowiązki domowe, wychowawcze, a JEDNOCZEŚNIE, TAK JAK DOTYCHCZAS, będzie prawdziwym samcem-żywicielem rodziny zapewniającym jej byt? Toż doby na to nie starczy :)
OdpowiedzUsuńCóż, wiele kobiet godzi te obowiązki i jakoś sobie radzi, bo musi. Myślę, że postawiony pod taką ścianą mężczyzna też by sobie poradził.
A czyż nie powinno być tak, jak według starej amerykańskiej zasady: „jesteś dobry? - ścigaj się ze mną i niech wygra lepszy”?
Ta stara amerykańska zasada zdaje się już nie obowiązywać, zwłaszcza w samych Stanach Zjednoczonych. Młodzi, zdolni i utalentowani mogą się tam ścigać do woli, ale na mecie już nic na nich nie czeka, tort został już dawno podzielony i jedyne, na co mogą liczyć, to okruszki.
Poza tym wydaje mi się, że ta książka niezbyt by mi się spodobała, za dużo w niej marksizmu i pretensji do świata o nie wiadomo co. Autorce nie pasuje, że kobiety są ograniczane przez macierzyństwo? Proszę, może apelować do swoich czytelniczek o dokładne przemyślenie decyzji o urodzeniu dziecka i niepoddawanie się społecznym naciskom typu "Już jesteście rok po ślubie, kiedy dziecko", "Zegar biologiczny tyka", "Ja w twoim wieku miałam już dwójkę", a nie w jakiś pokrętny sposób obwiniać mężczyzn, którzy przecież nie mają wpływu na specyfikę rozmnażania naszego gatunku.
A, no i jeszcze nie mam pojęcia co masz na myśli pisząc "istota kobiecości", nie ma jakiegoś wspólnego mianownika, pod który można podciągnąć wszystkie istoty żeńskie na tej planecie.
Książka zniechęciła mnie początkowo tematyką i ilością stron. Obawiałem się, że będzie nieco nudna, jednak zaskoczyła mnie pozytywnie.
OdpowiedzUsuń